Front babciny, czyli gerontologia w praktyce

wtorek, 31 grudnia 2013

Ten, który się troszczy

Wojciech Kilar w wywiadzie dla "Gościa Niedzielnego" powiedział kiedyś: 

"Nieustannie powracam do jednego pytania, które zadaję sobie w moich wieczornych modlitwach; nie wiem, dlaczego to mnie właśnie spotkało takie piękne życie? Jestem dość niezorganizowany, trochę leniwy, niepewny swoich racji, a dostałem tyle wspaniałych łask Bożych. Poza tym nigdy o nic nie zabiegałem. Wszystko przyszło samo. Zawsze mnie to zadziwia. Mimo że się trochę nacierpiałem, to wszystko we mnie jest tylko wdzięcznością za to życie"

Mnie zastanawia to samo. Nie wiem, dlaczego Bóg tak się o mnie troszczy. Ale nie jest to takie ważne, skoro wyświadcza łaskę, komu chce i miłosierdzie komu Mu się podoba (patrz. Wj 33,19). Bo to że On może i chce się o wszystko zatroszczyć, pokazał mi miniony rok. Bóg naprawdę ma wielką moc. PRZEPROWADZIŁ mnie i Mamę przez najważniejsze tygodnie w naszym życiu. Przeorał przez ten czas moje serce (Mamine chyba też), ale pozwolił też doświadczyć mocy Zmartwychwstania. PRZEPROWADZIŁ mnie i babcię do nowego mieszkania (dosłownie i w przenośni - mieszkanie On znalazł, a przeprowadzka dokonała się siłą mięśniami ludzi, z którymi w znacznej większości dzielę moje życie wiarą). PRZEPROWADZIŁ mnie przez pielgrzymkę, która była najprostszym aktem ufności - że naprawdę mogę nic nie mieć, bo On się zatroszczy, zaopiekuje. I tak było. PRZEPROWADZIŁ mnie też przez jedną z najpiękniejszych Wigilii w moim życiu i przez ostatni czas podejmowania dość ważnej decyzji, która już zapadła i wejdzie w życie w nadchodzącym roku. I wierzę (bo Bóg nie pozostawia mi innego wyboru), że znów PRZEPROWADZI, zatroszczy się, zbawi.

To był niesamowicie piękny, choć trudny rok. Mam za co dziękować Bogu. I za kogo. Po pierwsze, za Mamę i jej błogosławieństwo każdego dnia, gdy była w szpitalu i nieznudzoną opiekę teraz. Po drugie, za sporą gromadkę fantastycznych ludzi - czasem wkurzających do bólu, ale przede wszystkim po prostu dobrych. 

piątek, 27 grudnia 2013

Przepis na Wigilię

Jak na takie pisanie do "nie_wiadomo_do_kogo", będzie dość osobiście. Tak od serca. Nie to, że wcześniej nie było. Bo było. Ale będzie trochę bardziej. Żeby się podzielić radością. Że jest Bóg i się troszczy.

Uwaga! Czytasz na własne ryzyko - grozi niezrozumieniem treści ;-).

Wigilii bałam się strasznie. Potwornie. Jak myślałam o Wigilii, to od samego myślenia chciało mi się ryczeć. Tak po prostu. Bo to pierwsze Boże Narodzenie, które z Mamą miałyśmy świętować oddzielnie - ja tu, w mojej bibliotece, a Mama w niebie. Wiedziałam - na pewno zostaję w chacie. Nigdzie się nie ruszam. Nie chcę. Najwyżej zaleję łzami poduszkę i też będzie git. Kolejnym postanowieniem była rezygnacja z wigilijnej kolacji. Bo babcia ma swój świat, o czym trochę już wiecie, a przygotowywanie dla siebie samej tych wszystkich bajerów kompletnie mnie nie jarało. Nie jestem typem, że klapki na oczy, zęby zaciśnięte i tradycja dopełniona. Nie. Nie. Nie. Niektórzy wiedzieli o moich planach, ale mnie od nich nie odwodzili, za co wdzięczna jestem im bardzo. Ale z tym wieczorem coś trzeba było zrobić. Jakby naszedł mnie płacz, to by naszedł. A jak nie? Na facebook'u Wigilii spędzać nie zamierzałam. I zrodziło się we mnie pragnienie, żeby posiedzieć przy Słowie Bożym. Właśnie tego wieczoru. Takie dłuższe przygotowanie do Pasterki. Jak pomysł ten zaczął kiełkować i się rozrastać, to zarósł cały przedwigilijny strach. Było tylko to chcenie.

I cóż? Przyszła Wigilia. Babcia spała najsmaczniej w świecie. Gdy w mieszkaniach dookoła mojej biblioteki trwały ostatnie przygotowania do uczty, ja o 16 siadłam do urodzinowej kawy z Jezusem i dominikańskimi kolędami. A potem to już było Boże Słowo.Później na chwilę wpadła Gosia ze swoją ekipą, a potem przyszedł czas na odwiedziny i ochrzan od Ilony - że w taki wieczór nie można być samemu itd (jest kochana). Jak się Ilona ewakuowała, to znów był czas na Słowo. Już do samej Pasterki. Oczywiście Monia i Brudna też na odległość dowiadywały się, czy nie zabił mnie brak wigilijnej kolacji. Nie zabił. Za to niesamowicie uszczęśliwił. Miałam najpiękniejszą Wigilię. Nawet nie marzyłam o takiej. A kiedy zaczynała się Pasterka, to już wiedziałam, że dzisiaj Bóg się rodzi. Chyba pierwszy raz.

Nie wiem, jak przeżyliście Wigilię, ale jak rozmawiam z różnymi ludźmi to aż mi głupio. Bo niby przy stole komplet, na stole komplet potraw, a w nich ogromna samotność. W pełnym mieszkaniu i przy pełnym stole można być bardziej samotnym, niż będąc samemu w pokoju, z puściutkim stołem i Biblią na kolanach. I chociaż było trochę trudno (żeby nie myślał ktoś, że tak lukrowo i cukierkowo), to jednak był to błogosławiony trud błogosławionej Nocy. Bo Bóg się narorodził, żeby zbawić. Żeby się zatroszczyć.


niedziela, 22 grudnia 2013

Do czego służy Anioł Stróż?

Zważywszy na fakt, iż zbliża się Boże Narodzenie, które dla jednych oznacza Święta, a dla innych święta, to jednak pewien zwrot w stronę religijności dokonuje się w wielu wnętrzach (tudzież przynajmniej wnętrznościach). Zwrot ten dla jednych oznacza wpakowanie się do kościoła (czyt. budynku z miejscami o dziwnych nazwach, w którym znacząca większość siedzi i myśli, że się modli) z siatami u boku; dla innych będzie to wpakowanie się do Kościoła (czyt. wspólnoty - banda złoczyńców, zero moralności, 100% złudzeń i ogrom Bożego miłosierdzia w tym wszystkim) poprzez roraty czy rekolekcje; jeszcze inni po prostu pakują się w otwarte ręce Boga. W sumie to ostatnie jest najlepszym rozwiązaniem, ale dostępne jest ono nielicznym, gdyż Boże dłonie nie afiszują się w towarzystwie neonów (sztucznego światła, żebyście neony nie myślały, że to o was - chociaż, kto wie...), kolorowych światełek i takich tam.

Co z tym wszystkim ma wspólnego Anioł Stróż? Otóż bardzo wiele. W sumie życie jego nie należy do najłatwiejszych, ale chyba mu to odpowiada (mój się jakoś nie skarży, nie było dnia, żeby poszedł na L-4, o rocznym urlopie zdrowotnym nie wspominając). Budzi mnie jak ma mnie obudzić. Jak nie ma, to czeka aż sama się obudzę (rozwiązanie całkiem optymalne). Nieustannie nie pozwala mi wpaść pod koła jakiegoś pojazdu, chociaż ja usilnie o to zabiegam, wbiegając pod wszystko, co jeździ. Mam pewne przypuszczenia, że zrobił już z tego specjalizację, jeśli nie doktorat. Bo jest w tym naprawdę dobry. Ma też sporo innych obowiązków jak na przykład załatwianie różnych spraw przy wykorzystaniu swoich dojść i kontaktów wśród innych aniołów. A to tylko ułamek obowiązków, o których ilości bladego pojęcia nie mam.

Anioł Stróż zarobiony jest więc po łokcie. Lubi jednak oddychać świeżym powietrzem. Niestety nie ma ku temu zbyt wielu sposobności i zazwyczaj wdycha fetor życiowej gnojówki, jaki ze sobą i za sobą ciągniemy. Permamentny stan bycia obłożonym nawozem nam specjalnie (zazwyczaj) nie przeszkadza, jednak Anioł Stróż węch ma wrażliwy. I chyba tylko posłuszeństwo Bogu, który dał wolność człowiekowi, powstrzymuje naszego Anioła, by za uszy nie zaciągnąć nas do kratek konfesjonału. I to nie ze względu na samego siebie, ale ze względu na człowieka, który jest głupim osłem i często woli zatruwać sobie życie niż pozwolić, by powiew Ducha przewietrzył co nieco.Ale jak już taki osioł zdecyduje się, żeby choć raz osłem nie być, to Anioł chętnie pomaga. I jeszcze kumpli ściąga. Taka eskorta do samego konfesjonału.

Odetchnięcia wraz z Aniołem - na ten ostatni czas przed urodzinami Boga.

niedziela, 15 grudnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 18 - Babcia i celebryci

W opisówce widnieje informacja, że mieszkam prawie w bibliotece. I jest to najprawdziwsza prawda. Otaczają mnie książki. Wręcz otulają. Na dodatek można się na nie wszędzie natknąć (poza łazienką, jeszcze), a nawet potknąć. Na parapecie w pokoju leży jakiś Tetmajer obok Williama Whartona, Martyny Wojciechowskiej i Szymona Hołowni do spółki z najnowszą adhortacją Franciszka i kilkoma numerami "Gościa Niedzielnego", parapet w kuchni należy do biografii Popiełuszki i starych "Opiekunów", a podłoga w innym pokoju zajęta jest przez jakieś powieści pożyczone od M. (tej od dżemu). Większość jednak upchnięta jest na uginającym się regale, na którym przestaje isntieć wolna od książek przestrzeń. Aha, od czasu do czasu z kąta w kąt i z miejsca na miejsce (zależnie od okoliczności i stanu ducha) wędruje sobie taki jeden Fausti.

Leży więc sobie to wszystko na parapetach, stole, podłodze. A babcia między tym wszystkim przechodzi. Tu czegoś dotknie, tam coś otworzy, coś przeczyta. Wśród tych stosów papieru leżą też np. stare programy telewizyjne dodawane do "Gościa" (normalnie bym nie kupowała, bo nie mamy tv) i stare katalogi Oriflejmu. No i tu się zaczyna babci relacja z celebrytami. Bo na okładce Oriflejmu widnieje Anna Mucha i jest napisane, że to Anna Mucha.

Babcia: Taka ładna dziewczyna, a tak brzydko się nazywa. Mucha. Ale jak wyjdzie za mąż to zmieni nazwisko...

Podobnie jest z Tomaszem Kotem na pierwszej stronie programu telewizyjnego. Reakcja jest jednak w drugą stronę.

Babcia: Tomasz Kot. To żona Kotka. Ładnie. A dzieci Kocięta. Bardzo ładnie. Może być.

Jak ktoś ma coś z celebrytą (lub kimkolwiek innym) o jakimś znamiennym nazwisku, to chcemy. Podrzuci się na stół albo parapet. Dla urozmaicenia. Bo ciągle tylko Mucha i Kot.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 17 - Słowo-klucz

Babcia wygląda za okno. Biało (wtedy było biało). Mówi, że biało. No to ja na to, że zima. I się uruchamia proces skojarzeniowy. Babcia startuje więc z nawijką: "Jak ja nienawidzę zimy. Jak ja nienawidzę zimy. Jak ja nienawidzę zimy. Jak ja nienawidzę zimy...". Jestem w łazience i myję zęby, zatem jestem ubezwłasnowolniona chwilowo przez pastę do zębów i nie mogę od razu zmienić babcinego toru myślowego. Po chwili jednak mogę już zaeksperymentować.

Mówię do babci: "Ale zimą można wódkę pić...". I czekam, czy babci uruchomi się ciąg tekstowy związany z wódką. Babcia patrzy na mnie dziwnie.
Babcia: "Wódkę?"
Ja: "No tak, wódkę..."
Babcia (naprawdę patrzy na mnie jakbym urwała się co najmniej z choinki albo spadła z kosmosu): "Ja nie lubię wódki".

Rozłożyła mnie. Umarłam. Serio. Jest genialna. A spojrzenie (uwierzcie!) miała wyczesane :-).

środa, 4 grudnia 2013

Wybory

Kiedy się decyduje na nieemigrowanie z domu, wydaje się, że jest to wybór tego, co stałe, stabilne, pewne. Co będzie trwało. I to trwanie będzie raczej niezmienialne. Wybrałam studiowanie w mieście, w którym mieszkałam, więc nie prysnęłam z rodzinnego gniazdka. To był mój wybór. Nie zawsze wyniki tego wyboru były lekkostrawne, ale wszystkie najcięższego kalibru genialnie skrutowały moje serce. Choć potrafiłam równie genialnie buntować się przeciw rzeczywistości i przeciwko Temu, który niekiedy (w moim przekonaniu) trochę nieudolnie nad tą rzeczywistością czuwał. Jego czuwanie było jednak większe od moich fochów. Na szczęście.

Bo dostałam więcej niż po ludzku traciłam. I nadal tak jest. Może nie obijam się po ukochanym Krakowie, nie skaczę na koncertach Luxów (choć bym poskakała - i tak by nikt nie zauważył, że skaczę), nie jeżdżę z konfy na konfę, nie robię upragnionego doktoratu z filozofii (i jakoś tak się dzieje, że przestaje być taki niesamowicie upragniony...). Za to uczę się, co jest w życiu ważne. A co jest trzeciorzędem. Albo czwartorzędem.

"Choćbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną". Idę więc. Bo moje życie przypomina Adwent. Czas oczekiwania. Czas pytania. I choć chciałabym wiedzieć wszystko już teraz, to wiem jedno - przyjdzie czas. I mam nadzieję, że starczy mi wtedy zaufania i wiary Bogu, by rzucić się w przepaść.

"Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia".

Pamiętny wypad do Kołobrzegu. Pierwszy raz moczyłam nogi w morzu. Pierwszy wyjazd "na dziko". Prawie się z Monią pozagryzałyśmy wtedy. Ale warto było jechać. Przynajmniej foty fajne nam powychodziły ;-)

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 16 - Kawa i wódka

Dzisiejszy ranek wyjątkowo z kawą w towarzystwie babci. Babcia zazwyczaj o tej porze śpi. Zazwyczaj. Ale nie zawsze. Jak nie śpi, to myszkuje w kuchni, szukając czegoś do jedzenia. "Plundro". Tak się u nas mówiło: "Czego tam plundrosz?" (niby całe życie mieszkałam w mieście, ale dom rodzinny hodował takie różne językowe kwiatki).

Na blacie moja kawa. Babcia się do niej przytula. Mówi: "Moja kawa". No jak jej, to jej. Pozwalam się jej napić. Wydaje bliżej nieokreślony dźwięk, który komunikuje wysoki stopień dezaprobaty wobec smaku brązowej cieczy. Komentarz jest jednoznaczny: "Jaaaakie to niedobre!!! Jak ty możesz to pić?!" No mogę. I to nawet 2-3 razy dziennie. Taka forma ascezy, umartwienia itepe ;P

Siedzimy więc sobie w kuchni. Ja się umartwiam, wlewając w siebie kolejne łyki tego wstrętnego płynu, a babcia z zamkniętymi oczami zajada niewychowawczego porannego wafelka. Bo oczy jeszcze śpią.
Babcia: Nos mnie swędzi.
Ja: Będziesz wódkę piła (kolejny tekst zadzierżgnięty z dzieciństwa).
Babcia: Wódkę mogę pić. Jak ktoś postawi, to będę piła. Ale pieniędzy na wódkę nie dam. Oj, nie. Ale jak kto postawi, to się napiję. Czemu nie..." Babcia milknie na kilka sekund i od nowa. I tak kilka razy. Zaczyna mnie już nudzić, więc jakimś innym słowem-kluczem zmieniam tor w babcinym myśleniu.

A teraz podziwia paskudny śnieg za oknem. Bo przez śnieg bolą nogi. Babcia "nie lubi zimy".

niedziela, 1 grudnia 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 15 - Tu i teraz

Tu. I teraz. Mniej "później". Jeszcze mniej "kiedyś" wyrwane z dalekiej przeszłości. W ogóle "wczoraj" albo "dzisiaj rano" czy "godzinę temu".

Budzę babcię na obiad. Zjada niewiele, bo nie jest głodna. Oczywiście ma małe pretensje (pretensje małe to takie na niby, takie niepoważne, trochę z przekory i dla zasady), że budzę ją o świcie . Czyli o 14.20. Już nie pamięta, co jadła na śniadanie. W ogóle nie pamięta, że śniadanie jadła. Potrafi iść do łazienki i w ciągu tych 2-3 minut zapomnieć, że jestem w domu. Nie pamięta, kto nas odwiedza i że w ogóle ktoś. Jest tu i teraz. "Chwilę temu" rozwiewa się jak drobny pył. Chwila miniona po prostu nie istnieje. Ginie w czarnej dziurze. Nie ma więc miejsca na taką ludzką wdzięczność za dobro sprzed chwili. Jest uśmiech i wdzięczność za tu i teraz. Nie ma też pamiętliwych fochów, cichych dni, obrażania się na dłużej niż kilka minut. Złość, foch i pretensja są tu i teraz. Za chwilę przeminą. Panta rhei. Dosłownie. Bez przenośni. I bez znieczulenia. Każdego dnia. Każdej godziny, minuty, sekundy.

środa, 27 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 14 - Robótkowo

Mój kochany starszak już się zdeklarował. Siądniemy więc dania pewnego najbliższego z kolorowymi kartkami, kredkami, ołówkami oraz jakimiś ekscentrycznymi gadżetami i będziemy robótkować dla dzieciaków-starszaków z Niegowa. Może zamieszczę jakąś fotorelację z naszej działalności artystycznej? Hmm... Całkiem możliwe... Póki co to obie - ja i babcia - zapraszamy i zachęcamy do wzięcia udziału w tej robótce

Szczególiki znajdziecie tutaj:
http://bebeluch.blogspot.co.uk/p/robotka-2013.html

Do robótki! :-)

wtorek, 26 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 13 - Ja stąd wychodzę

Mamy prysznic. Niby nic nadzwyczajnego. A jednak. Przez szereg lat temat realizowała miska. Dziwne? Nie za bardzo. W XXI wieku w Polsce znam nie tak mało osób (w moim wieku), które na takim systemie się wychowało. Niektórzy funkcjonują tak do dziś. My z babcią prysznic mamy dopiero od "nowego", czyli od pół roku z hakiem.

Gdy babcia zaczęła mieć trudności z samodzielnym radzeniem sobie z czynnością, jaką jest mycie się, trzeba było opracować plan, który temat załatwiałby sprawnie i skutecznie. Tak żeby babcia była czysta i nie umordowana ponad miarę. Nauczyłam się więc z pomocą miski, umywalki i ręczników myć ją dokładnie i ekspresowo. Wprawdzie zalewało się w trakcie jakiś fragment kuchni wodą, ale efekt końcowy był zadowalający. Babcia nie myła się zbyt chętnie, ale nie miała wyjścia. Musiała ulec stanowczemu postawieniu sprawy przeze mnie (zawsze dziwiło mnie to, że jestem jedyną osobą, której domownicy się boją - od ludzi zaczynając, a na zwierzętach kończąc, ale jak to mówią: kogoś muszą się bać). Babcia zatem wyjścia innego nie miała. Zimą odpalałam wszelkie możliwe źródła ognia w kuchence i grzałam kuchnię na maksa, żeby babcia "nie umarzła". I jakoś to leciało.

Obecnie system jest o wiele prostszy. Wstawia się taboret pod prysznic, sadza babcię. Woda, mydło, woda, ręcznik. Wydawałoby się, że nic szczególnego. Ale pozory (jak wiadomo) mają tendencję do my(d)lenia. I miałam okazję się o tym przekonać, gdy ostatnio babcię kąpałam (odkąd zaistniał system prysznicowy obowiązkiem tym obarczałam Ilonkę).

Zaczynam od rozbiórki. Piżamę zwlekam z babcinego ciałka przy wtórze "tu jest zimno" (grzejnik rozkręcony na full). Umieszczeniu na taborecie towarzyszy "AaaAaaAaaaaaaa". Wodę dobieram taką "akurat", choć babcia przez większość życia lubowała się (jak miała takową okazję) we wrzątku.Teraz woda jest na pograniczu, a babcia krzyczy: "parzy, paaaaaaaarzy" i "AaaAaaaAaaa". Przestaję lać. Babcia: "Zimno. Tu jest zimno". Namydlam. "AaaaAaaaaaaaAaaaaaaaaaa". "Zimno mi. Ja stąd wychodzę!" Nie pozwalam. Spłukuję. "AaaAaaaaAaaaaaa". "Parzy". "Zimno mi". Gdy podczas polewania głowy wodą, leci jej ona po twarzy, babcia robi "Pfff... pfff.... pffff" i parska oraz pluje we mnie wodą. Nie wytrzymuję i zaczynam się śmiać, bo jest przeurocza.

Proces znęcania się kończy wytarcie ręcznikiem, a potem jest jedyny przyjemny element - rozczesywanie włosów. Oczywiście na początku trochę pisków i miauków, a potem pełne zadowolenia mruczenie. Lądujemy pleceniem warkoczyka.


środa, 20 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 12 - Mam misia i nie zawaham się go użyć

Zaczęło się w nocy z niedzieli na poniedziałek. Babcia rano musiała być na czczo. No to w nocy miała do picia wodę, której nie znosi. Rano była głodna, a jeść jej dać nie mogłam. Jakoś się jednak przemęczyłyśmy do 8.30, kiedy przyszła miła pani wbić się igłą w babciną żyłę i upuścić trochę juchy, jak to się u nas w domu mówiło.

Poszło dość szybko. Czyli następująco.

Pani szykuje strzykawę z igłą.
Babcia: Będzie bolało?
Pani: Trochę zakłuje.
Babcia pochmurnieje.
Ja: Mam przynieś misia?
Babcia: Umhm.
Przynoszę. Lewą ręką tuli do siebie miśka. Prawa ląduje na stole. Zdecydowanym chwytem przytrzymuję, żeby nią nie poruszyła i patrzę jak ciemnoczerwony płyn wypełnia strzykawkę. I po sprawie. Babcia niezadowolona, bo "miało nie boleć, a bolało". Dostała jednak wafelka za dzielność.

Dnia następnego odbieram wyniki. Wszystko w normie. Wygląda to naprawdę świetnie. Hemoglobina 13.1 tylko do pozazdroszczenia. Cholesterol jedynie leciutko ponad normę, ale zawdzięczamy to najpyszniejszemu sosikowi, do robienia którego talent mam po Mamie. I tłustym boczusiom. Tak, babcia jest fanką niezdrowych tłuszczy zwierzęcych. Ale nie będziemy eliminować ich z diety dla tych marnych 10 nadprogramowych punktów.

Niestety bardziej od boczku niezdrowa jest nienawiść, na którą nie znajduję lekarstwa. Mamy już dwie (ewentualnie trzy) takie osoby na liście, których babcia nienawidzi. Podejrzewam, że skrajne emocje mogą się pogłębiać i lista ta będzie się rozszerzała.

Ale i przez to przebrniemy. Chyba.


niedziela, 17 listopada 2013

Zawodowiec

Przychodzi w życiu taki moment, kiedy trzeba zabrać się za pisanie nieco innej publicystki. Publicystyki w zamyśle użytkowej i mającej przynieść owoce w postaci nowej pracy. Nie jestem w tym zbyt wybitna dlatego ściągnęłam do pomocy Martę (przyczynek do tegoż elaboratu - Marta w naszej znajomości zawsze była mózgiem wszelkich przedsięwzięć, a ja siłą sprawczo-wykonawczą; innymi słowy: Marta jest od myślenia, a ja od gadania). Marta pomocna w mojej bezradności okazała się niezwykle, zwłaszcza, że część edukacji mamy wspólną. I z pewnymi bólami powstało moje cv. Chociaż... Gdyby ewentualni pracodawcy dysponowali poczuciem humoru na moim poziomie, mogłabym poszaleć...*

Profil zawodowy mógłby głosić, iż mam nieodparty, wrodzony urok osobisty, który nie pozwala mi się przemęczać, więc tylko jeleń chciałby mnie zatrudnić.

Wykształcenie na każdym szczeblu wykształciło we mnie tak wielką odporność na stres, że naprawdę trzeba się natrudzić, by zmobilizować mnie do rozstania się z pernamentnym lajtowym podejściem do obowiązków (bo jakoś to będzie). Dzięki temu jestem specjalistą w wykonywaniu pracy "na wczoraj". Zawdzięczam to szczególnie studiom, które skutecznie wyleczyły mnie z resztek systematyczności (jeśli jakiekolwiek we mnie pozostały), a na pewno ją wykorzeniły i zasypały popiołem.

Doświadczenie mam równie bogate jak wykształcenie. Mam doświadczenie w użeraniu się z różnymi klientami-patafianami i nie przejmowaniu się ich wypaczonym podejściem do rzeczywistości. Potrafię jednak przejść ponad tym faktem i z radością w głosie mydlić im oczy. Najbogatsze doświadczenie mam jednak w tym, co zostało już we mnie wykształcone.

*Wszelkie podobieństwo cech jest przypadkowe.

środa, 13 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 11 - Ciekawość.

Postanowiłam się poświęcić. Z ciekawości. Wstałam więc wczoraj bladym świtem. Czyli o 6. Budzik nawalał Luxtorpedą wprawdzie od 5.30, ale z miłości do muzyki odczekałam te pół godziny. W miarę sprawnie się ogarnęłam i o 6.37 byłam w przychodni rejestrować babcię do lekarza. Rejestracja jest od 7.00, więc liczyłam na w miarę przyzwoite miejsce w kolejce. Pierwsze? Może drugie? Gdzież tam! Byłam. Znaczy babcia była. Siódma. I pierwszy raz w życiu żałowałam słuchania Luxtorpedy (przepraszam chłopaki, więcej grzechów nie pamiętam, ale postanawiam poprawę). Nie tracę jednak optymizmu. Dobrze będzie. Tak myślę. Lekarz jest od 8.00. Dam radę. Robię zakupy. Śniadanie i kawa w domu od nie-pamiętam-kiedy-w-tygodniu na siedząco, a nie biegająco. I o 8.30 jestem w przychodni. Tak, tak - ja, nie babcia. Bo to taki myk. No i grzeję krzesło. Usycham. Idzie potwornie wolno. Żalę się esemesowo J. I dalej umieram. Się poświęcam. A wszystko z ciekawości. Aż wreszcie czas mój nadszedł. Wchodzę. Bez problemów dostaję skierowanie dla babci na podstawowe badania. Choć czuje się rewelacyjnie. Ale już dłuższy czas nie miała robionych. I jestem ciekawa wyników. Na szczęście, by zaspokoić swoją ciekawość, nie muszę nigdzie babci ciągnąć - przydrepczą do domu. A babcia dostanie nagrodę za dzielność. Już jej obiecałam.

Z przychodni wydostaję się o 9.42. Pfff...

Magiczne słowo


Dziękuję? Nie, to nie to. Przepraszam? Proszę? Też nie ta bajka. O jakie magiczne słowo może zatem chodzić? No jest takie jedno... W sumie dwa. Ale jedno. Przydasię. Czyli przyda się. Skutków przydasiowego podejścia do życia mogłam doświadczać przez szereg lat w zagraconym i zapełnionym niepotrzebnymi przedmiotami mieszkaniu. Gdy ruszyła akcja przeprowadzkowa wszystko zostało wybebeszone, wyciągnięte i usunięte. Oczywiście wszystko, co nie potrzebne. Ewentualnie zostały rzeczy z dziedziny "nie mogę się zdecydować", do której należy to, co pewnie nigdy się nie przyda, ale żal się tego pozbyć (choć nie można ich określić żadnym z trzech P - pożyteczne, pamiątkowe, piękne). W naszym starym mieszkaniu zdecydowana większość przedmiotów nie spełniała zasad, które uzasadniałyby rację ich bytu po kątach, w szafach, szafkach, szufladach... Nawet więcej! Były często jednocześnie niepraktyczne, szkaradne i nie stanowiły żadnej pamiątki. Dlatego przy okazji przeprowadzki powstał ranking najbardziej zaskakująco zbędnych rzeczy :).

Pierwsze miejsce trzeba było przyznać wybijającej się dwójce:
- mojej niemowlęcej plastikowej wanience
- zapasowemu kloszowi od żyrandola

W wanience byłam kąpana czas niekrótki. Bo długo się w niej mieściłam. Wanienka została, bo się przyda... Mama "namaczała" w niej firany na przykład. Miłości do firanek jednak po Mamie nie odziedziczyłam, więc ich nie posiadam i mieć nie zamierzam.
W przypadku klosza sytuacja jest jeszcze bardziej beznadziejna. Żyrandol nigdy nie spadł, żaden z kloszy nigdy się w żaden sposób nie uszkodził (chyba nie miały prawa, były dość solidne), więc "zapasówka" leżała upchnięta w najciemniejszym kącie. I nawet nie wiedziałam o jej istnieniu.

Drugie miejsce można by określić wspólnym określeniem - "czego mamy w nadmiarze":
- tony wełnianych chodniczków i wełny w kłębkach
- okularów

Tak... Do niedawna babcia była pasjonatką robienia na drutach chodników, chodniczków, wycieraczek...Czego by się nie otworzyło, wypadały bezgłośnie podłużne potwory i atakowały czerwienią, wściekłą lub zgniłą zielenią, wszelkimi odcieniami niebieskiego. I tutaj też nic z tego na mnie nie przelazło. Ani pasji robótek w sobie nie znajduję, ani zakochania w pokładaniu na podłogach różnych popierdułek w mnie nie ma.
W przypadku okularów było zabawnie - znalazłam moje wszystkie. Taka okularowa 25-letnia historia życia. Zaczynając od tych pierwszych, których w wieku lat dwóch wytrwale nie chciałam nosić. Mama pewnie z sentymentu ich nie wyrzuciła. Ja już nie miałam takiego sentymentu.

Coś z przydasia we mnie jednak jest. I nie jest w stanie powstrzymać mnie nawet karcące pytanie J.: "Ale do czego ci się to przyda?!"
No nie wiem, do czego mogą mi się przydać dwa kartony kserówek ze studiów. Ale trochę kasy w nich jest... I może... Kiedyś. Do czegoś. Jednak.
Tak samo jest z podręcznikami z technikum - ocalały język polski i historia. Bo w tych od polskiego fajne utwory czasem są zamieszczone. A ten z historii fajnie napisany. Zeszyty od rachunkowości - jedyne z solidnymi notatkami. Taka skrzywiona forma sentymentalizmu. Dwa kartony książek, z którymi nie wiem, co zrobić, bo pazerne podejście do kartek otulonych okładką nie pozwala mi się ich pozbyć. Pójdą więc do piwnicy. Te kartony.

W nadmiarze miałam tylko kubki. Teraz ich ilość jest w normie. Mojej normie. Bo Gosia trochę zabrała po tym, jak je pakowała razem z mężem i synem swym i co chwilę słyszała: "K..., dużo jeszcze?" ;-). Taka puenta :P

sobota, 2 listopada 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 10 - Włamywacze

Wracam sobie wczoraj wczesnym wieczorem do domu. Niby nic niezwykłego. Otwieram drzwi na dole (posiadamy wynalazek zwany domofonem), wchodzę po schodach, przekręcam zamek w drzwiach. Do końca. Dalej się nie da. A drzwi jak zamknięte były, tak są nadal. Zaciął się może albo coś. Choć z tyłu głowy już rodzi się nieśmiała myśl, krążąca wokół skromnego słowa "zasuwka". Odganiam ją jednak, przekręcając to w jedną, to w drugą stronę klucz. Pukam. Nic. Pojawia się Brudna. Następnie Monia. Bo byłyśmy umówione. Pukamy. Wołamy. Jak nic zasuwka. Babcia zamknęła się od środka. Telefon do Gosi. Decyzja - wyważamy. Na szczęście zasuwka skromniutka, puściła od razu. Babcia smacznie śpiąca w pokoju. Za nic by nas nie usłyszała.

Uszkodzoną zasuwkę musiałyśmy nieco zdemontować.

Takie małe radości.

Tak w ogóle to chyba pierwszy raz włamywałam się do swojego mieszkania. Albo drugi. Jakieś wspomnienie sprzed lat wyłania się z mroków niepamięci. Że było coś takiego. Lata świetlne temu. W innym zupełnie czasie. I innej przestrzeni.

Planeta seryjnych samobójców

Każdego dnia. Niezmiennie. Wciąż na nowo. Odbieramy sobie życie. Jesteśmy w tym niestrudzeni. Nie zniechęcamy się. Nie poddajemy. Usilnie robimy wszystko, by zabić w sobie życie. Ale z jeszcze większą cierpliwością, wiernością i wiarą, że uda Mu się nas ocalić, przychodzi Bóg. Wyciąga ręce. Rozciąga je nad Ziemią, tą planetą samobójców (seryjnych w dodatku) i czasem aż do bólu rozdziera nasze życie, jak rozdarła się zasłona Przybytku, by wyrwać nas ze śmierci. I to jest całkiem poważna sprawa. Zupełnie serio. 

Może dlatego wraca w tekstach Luxów. Nie zabraknie tego motywu na ich nowej płycie. Bo powinien to być motyw przewodni naszego życia. Dobrze ukazują to słowa:

Synu bądź spokojny
Nie będzie żadnej wojny
Oprócz tej, która jest
Na życie wieczne i śmierć

Niektórzy pozwolili Bogu, by ich przeczołgał pod swoją ręką i dziś oglądają Go twarzą w twarz. Za nich dziękowaliśmy wczoraj. Dzisiaj modlimy się za tych, którym może zabrakło tej odrobiny. Czego z oczywistych względów nie wiemy. Ale mamy nadzieję.

Chyba nie mam większego pragnienia i większej nadziei niż ta, by Mama była w niebie. Póki co mam ufność, że Bóg dał radę. 

piątek, 1 listopada 2013

Zwyczajni niezwyczajni

Zaczęło się 7 marca 1986 r. Zawsze, kiedy później w kalendarzu czytałam imiona wpisane pod tą datą, miałam niezły ubaw. Perpetua i Felicyta. Co za imiona. I w tę datę moje urodziny się wpisały. No szał. Całkiem niedawno jednak z ust ks. bpa Grzegorza Rysia (Pan Bóg posługuje się nim jak zwrotnicą w moim życiu) usłyszałam, kim były kobiety o tych zabawnych imionach. Gdybym stała, to szczena by mi opadła. Ale leżałam na podłodze. Perpetua i Felicyta - pani i jej niewolnica. Młode mężatki. Gdy zostały uwięzione i przeznaczone na pożarcie przez dzikie zwierzęta, pierwsza miała malutkiego synka, a druga była w ciąży. Felicyta bardzo chciała zginąć ze wspólnotą, ale termin porodu przypadał po dacie wypuszczenia chrześcijan na arenę, więc by ją oszczędzono. Modliła się więc o wcześniejszy poród. A wraz z nią modliła się o to cała wspólnota. I rzeczywiście przed terminem urodziła córeczkę. Obie mamy zginęły razem. W sumie po ludzku - głupie baby. Osierociły maleńkie dzieci. Pozbawiły je matczynej troski, opieki, ciepła. A wystarczyło wyrzec się Chrystusa i pozamiatane. Świętości nie mierzy się jednak rachunkiem zysków i strat według ludzkiej logiki. Bo po stronie zysków jest tylko jedna pozycja - życie wieczne.


9 marca. Imieniny. I od jakiegoś tam momentu życia przeświadczenie, że to taki świecki przydział i żadna święta Katarzyna nie jest do niego przypisana. Trzeba było coś z tym zrobić. Np. adoptować sobie patronkę. Padło na Sieneńską. Bo zadziora taka. Ścigała listami duchownych, dygnitarzy i papieży. I wywalała im prawdę w oczy. Chociaż była analfabetką. No jak żadna inna mi podpasowała.


I żyłyśmy sobie we dwie. Ale przyszły studia. Praktyki w szkole. Lekcja o imionach w klasie czwartej. Przekopanie kilku różnych zbiorów żywotów świętych. I szok - mam patronkę "z dnia". Rozbieżność informacji na temat św. Katarzyny Bolońskiej jest imponująca. W sumie to już nie wiem, co i na jakim etapie jej życia się działo. Wspólnym mianownikiem jest fakt, iż przez ileś lat prowadziła życie dworskie. W pewnym momencie miała to jednak gdzieś i wybrała Chrystusa. Tak po prostu. Obie święte nie są męczennicami, czyli umarły, nikt ich nie ukamienował, nie wydał na łup dziczyzny czy inne takie. Ale inteligencji im nie brakowało. Oczywiście nie to jest powodem ich świętości. Raczej piękne życie zakorzenione w Bogu.

Mam ponadto spory sentyment do św. Franciszka z Asyżu, pewną sympatię do św. Dominika i skomplikowaną relację z Kosmą i Damianem. Lubię niezmiernie św. Nikodema - tego, co po nocy łaził do Jezusa na pogaduchy i kompletnie nie rozumiał, o czym ten Człowiek do niego rozmawia. Przepiękna rozmowa zarejestrowana przez Ewangelię. Jest jeszcze sinusoidalne zagadywanie do Maryjki i Józka.

Święci. Błogosławieni. Szczęśliwi.

czwartek, 24 października 2013

Nieprzystosowanie

Spotykamy się
regularnie

gromadzą nas
przecież
urodziny
nasze
mężów
dzieci

siadamy
przy butelce
wina
lub czegoś
mocniejszego

miętosimy
obrazy wspomnień
aktualizując
bazę danych
wydarzeń obecnych
obojętnych
i nie
pełnych sukcesów
częściej - nie

zderzający się z rzeczywistością
jak z rozpędzonym suvem
jeszcze tacy
nieprzyzwyczajeni
do dorosłości
ze zdziwienia
otwieramy
szeroko
oczy

zupełnie jak dzieci.

środa, 23 października 2013

Co mam

Jest takie opowiadanie Małgorzaty Musierowicz pt. "Co mam". Wydane jako mała książeczka w serii "Poczytaj mi mamo" (genialna seria z charakterystycznymi małymi obrazkami na tylnej okładce). Z serii tej miałam różne książeczki, ale tylko tę zamęczałam tak skrupulatnie i konsekwentnie (wcześniej zamęczając nią Mamę - póki nie nauczyłam się czytać). Sentyment, miłość, wręcz uwielbienie do tego utworu pozostały mi do dziś. Uwielbieniem objęte są także ilustracje Wandy Orlińskiej. Obrazy dzieciństwa. Kartki tysiąckrotnie wertowane, przekładane i dlatego znane na pamięć. Jak sam tekst.

"Co mam. Mam sześć lat. Mam rodziców i rower. I mam siostrę w wózku.
Czego nie mam.
Zębów dwóch na dole. Podwórka. I przyjaciela".

(właśnie zdałam sobie sprawę, że mamy z Musierowiczową upodobanie do stawiania kropek  w miejscach, gdzie inni postawiliby przecinek - czyżby jej wpływ na mnie sięgał jeszcze głębiej? Do pisarskiego stylu? Intrygujące. Dociera do mnie, że nie tylko tematyka, ale właśnie także styl mnie w niej pociągały. Sprawiały, że wracałam. I wracałam. Choć wówczas dziedzina zwana stylistyką leżała daleko poza horyzontem mojego postrzegania świata literatury).

"Dlatego jest mi smutno. Może na to nie wyglądam, ale jest mi smutno, bo nie mam przyjaciela. Również jest mi smutno, że nie mam podwórka". Ale zamiast podwórka Andrzej ma jakieś substytuty. "A zamiast przyjaciela? Nic".

Ostatecznie Andrzej w zerówce poznaje Grześka. "Grzesio jest chudy, mały i tak zabawnie mówi" (brzmi trochę znajomo...). Nawiązuje się przyjaźń. Choć nie od razu. I nie łatwo, szybko i przyjemnie. Gdy chłopaki wracają ze szkoły, Andrzej wypierdziela się pod nogi starszemu Bartkowiakowi. "Bartkowiak ryknął śmiechem, a Grzesio na to: - Cicho, łobuzie! Taki stary, a taki głupi! - podał mi rękę i pomógł wstać". Ja też się wypierdzielam. Mniej lub bardziej z własnej winy. Albo tak po prostu. Bo tak. Ale mam przyjaciół. A oni mają ręce. I je podają. Niekiedy waląc przy tym w łeb. Albo strzelając z liścia. Ale podają.

I jest jeszcze On. Taki Jeden. Przyjaciel.

niedziela, 20 października 2013

Reputacja

Reputacja. Każdy jakąś ma. Dobrą albo złą. Albo zgoła nędzną. Większość wolałaby mieć tę pierwszą, trzymając się jak najdalej od ostatniej. Ale reputacja jest jak pozory - może bardzo mylić. I może w jednej chwili runąć jak domek z kart. Albo jak domek zbudowany na kupie piachu. Albo na gnoju. Bo reputacja nie ma nic wspólnego z normalnym życiem - może biec zupełnie obok niego i nigdy się z nim nie spotkać. Chyba że rzeczywiście jakieś wydarzenia nas z niej odzierają i stajemy przed innymi nadzy jak ta przysłowiowa lala. Lata STARANIA SIĘ idą bujać się w mrokach zapomnienia. Bo liczy się TU i TERAZ. A TU i TERAZ nagle wszyscy zobaczyli wielką kupę w naszej małej kuwetce życia. A do tej pory było, że taka ładna, czyściutka, piękniutka kuwetka. Tyle, że wszystkim pokazujemy się z wierzchu. Tak jest poprawnie politycznie. Uznaniowo. Bo tak nas wychowali, ukształtowali, wpoili. Że trzeba się STARAĆ. STARANNIE więc z zapałem czyścimy z wierzchu nasze kubki, misy, pudła, kuwety. Szorujemy. Do białości. Zaciskamy zęby i dalej szorujemy. I co? Szorowaniem gówna z własnego życia człowiek nie wywali. Jak było, tak jest. Ale STARAMY SIĘ dalej. Bo trzeba SIĘ STARAĆ. Ale przychodzi taki moment. Powieje wiatr. Przyjdą fale. Kuwetą zachybocze w jedną czy w drugą stronę. I nagle trach. Cała zawartość naszego sterylnego mieszkanka wypierdziela się i stoimy po pas we własnym gnoju.

Taka jest kolej życia. Jakby tak nie było, to nie istniałoby sformułowanie, że ktoś stracił reputację. Ale to jest jedna z najlepszych strat, której można doświadczyć. Odruch bezwarunkowy? Zgarnąć i zagarnąć, by jak najmniej osób się dowiedziało... Może nikt nie zauważył... Nikt się nie spostrzegł... Zapomną i będzie git. Nie! Niech to gówno leży i śmierdzi. Bo właśnie tacy jesteśmy. Nędzni. Ale właśnie takimi - dziećmi umazanymi własnymi odchodami - kocha nas Bóg. I przytula. Najmocniej jak się da. Mając gdzieś, że się uświni nami, prześmiergnie itepe.

Cieszę się bardzo, że do nieba nie wchodzi się za porządność, bo bym się nie załapała. A reputacja? No jeszcze w niektórych oczach ją mam. Niestety.

piątek, 18 października 2013

Co mnie jara

"Jesteś typową faziarą" twierdzi J. I muszę jej przyznać rację - jak mam na coś zajawkę, to dostaję na tym punkcie totalnego bzika. Wpadam wyżej niż po same uszy. Tonę w ambie. Myślę. Gadam. Komu się da. Kto się napatoczy. Wszystkim. Nie ma na mnie siły. Nie da się przede mną uciec. Jeśli kogokolwiek przedmiot mojej fazy nie interesuje, moje struktury po prostu tego faktu nie przyjmują. Bo jak można wraz ze mną nie uwielbiać, nie jarać się, nie zachwycać? Stan psychiczno-emocjonalny w takim momencie przekłada się także na fizjonomię - oczy mi błyszczą, głos jest czasem podniesiony. To jeszcze można przyjąć. Jednak energiczne odruchy bezwarunkowe mogą stwarzać pewne zagrożenie dla otoczenia. Ale tak już mam. Nie umiem inaczej. Jeśli mnie porywa, to tylko nurt silny, wciągający. Wielki wir.

Od pewnego czasu mam fazę na Panny Wyklęte - projekt Darka Malejonka i kilku wokalistek. Zaczęło się od "Jednej chwili" i Inki, o której już pisałam. Od kilku dni w pracy i w domu słucham kawałków z tej płyty. Wczoraj pozbyłam się parudziesięciu złotówek, by zaopatrzyć się legalnie w dwa krążki. Wraz z tekściarską książeczką. I wymęczam utwory. Jestem urzeczona. Mogę z nimi pisać. Nic nie robić. Będę też ćwiczyła (chyba...). Bo obiecałam J., że będziemy razem-osobno ćwiczyć. Bo to na różne rzeczy dobrze robi. I w ten sposób nieustannie przepływają przez mnie słowa. Coraz lepiej znane, coraz bardziej przewidywalne, ale niezmiennie zadające pytanie. Czy ja bym umiała tak jak one? Nie, nie śpiewać. Oddawać życie. Umierać. Ze strachu, z tęsknoty, z bólu. By ostatecznie umrzeć dla możliwej wolności (nie pewnej) swej Ojczyzny i tych, których nigdy się nie pozna. Być wierną własnym słowom. Nie wiem. Nie da się tego wyliczyć i przewidzieć. Ale zapada w serce pytanie, czy...

"Stanę na każde Twoje zawołanie POLSKO!
Po Bogu pierwsza, poza Nim przed Tobą nikt".


To jest zajawka muzyczna. Obok tej powyższej jest oczywiście Luxtorpeda, na której trzecią płytę czekam z niecierpliwością. Póki co zostaje mi mp3 z "dwójką", która towarzyszy mi, gdy się przemieszczam. Naprzemiennie z Pelanem (o. Augustynem Pelanowskim), "Gościem Niedzielnym" i jakąś książką "na topie". Jakoś tak zaczynają mnie bajerować ojcowie. Najpierw była już pewien czas temu Maria Campatelli i jej "Lektura Pisma z Ojcami Kościoła". Teraz wgryzam się w "Drogi niedoskonałości" Simona'a Tugwell'a OP, a czeka mnie jeszcze Bernard Sesboue z "Ewangelią i Tradycją". Gdzieś tam trochę z boku przewijają się nuty i klimaty Wspólnot Jerozolimskich. No ma coś w sobie ten Bliski Wschód. No ma. Jeszcze przeze mnie nie odkryty. To nie amba. Raczej taki "przyczajony tygrys, ukryty lew". Jak wyskoczy, jest w stanie pożreć mi mózg razem z sercem. Albo serce z mózgiem. Jak kto woli.

Serce jest jednak na tyle duże, a mózg wystarczająco pomarszczony, by organy te mogły się odradzać, gdy faza mija. Tak było z Tischnerem. Jak mnie wzięło, to wybazgrałam dwie prace - licencjat i magisterkę. Przez trzy lata nawijałam. Bonowicz w spódnicy. Sentyment i słabość dla ks. Józefa pozostały i jakiś rodzaj spojrzenia na rzeczywistość stał się także mój, ale już nie rzucam się na ludzi ze słowami "a Tischner powiedział".

W sumie to życie ze mną nie należy do łatwych. Zwłaszcza jak mnie "coś bierze".

Jest jeszcze Boże Słowo, ale w tym przypadku status związku wciąż nosi znamię: "to skomplikowane".

wtorek, 8 października 2013

(Nie)obecność

Przychodzisz
jakbyś nigdy nie odchodziła
w myśli nagłej
jak poranek

w moim geście
jakby zdjętym z ciebie
w sukience
której nigdy nie zobaczysz
w zapachu perfum

zawsze gdy tak bardzo wiem
co byś powiedziała
że aż słyszę twój głos

odchodzisz
gdy myśli fruną
ku innym światom
ale pozostajesz bliska
jak powietrze

jestem
zakorzeniona
w twojej nieobecności

i czasem myslę
czy tak będzie zawsze.

niedziela, 6 października 2013

Kaja

W nurcie spraw ważnych i błahych "zapuściłam się" nieco na blogu. Ale tematów do opisywania nie brakuje, gdyż rzeczywistość jest nieustannym ich dopływem. Ostatnio zajmują mnie kobiety. Może to się wydać trochę dziwne, ale taka jest prawda. Pierwszą już opisałam w poprzednim poście. Czas na drugą. Jest nią Kaja Godek. Mama Wojtka. Matka Polka - jedna z wielu tych, dla których zginęła Inka. I syn Kai - chłopiec z zespołem Downa, obywatel naszego kraju. Inka zginęła dla niego w takiej samej mierze, co dla jego mamy, dla mnie, dla mojej babci, a także dla gromady posłów o ujemnej inteligencji. Nie tylko emocjonalnej. Tak, dla nich także. Żeby w wolności mogli odebrać wolność grupie dzieciaków, u których przypadkiem zaistniała jakaś wada i wykryto ją przed ich urodzeniem. Mieli wybór i go dokonali. Nie wiem, kto czym się kierował, ale zostajemy przy starym. I już nawet o wynik głosowania nad ustawą nie chodzi tak bardzo. Choć coś ważnego mówi. Bardziej chodzi o atmosferę, jaką pani Kai zgotowali wykształceni, kulturalni, dobrze wychowani i w najwyższym stopniu cywilizowani posłowie.

Nie zajmuję się polityką. Nie śledzę za bardzo kto do kogo coś tam powiedział albo nie powiedział. Kto jaką miał garsonkę albo jej nie miał. Albo krawat. Buty. I inne takie. Relację z głosowania nad ustawą, która zapewniłaby prawo do życia chorym dzieciakom jednak obejrzałam. Kompetentna, kulturalna aczkolwiek stanowcza kobieta rozpierdzielała krok po kroku mity namnożone wokół kwestii zabijania dzieci przed ich narodzeniem. Za to banda chamów zachowywała się, jakby była na jakimś międzyosiedlowym meczu, podczas którego sędzia wykazał się brakiem poczucia przyzwoitości i uczciwości. Ogólnie przykre. Ale w sumie dobrze się stało, że z różnych osób będących na tej sali wylało się, co się wylało. Obaliło to kolejny mit - prolajferskiego motłochu i zrównoważonych oświeconych. Można było zobaczyć gdzie jest motłoch, a gdzie zrównoważenie.

Inka

Jakiś czas temu oglądałam świetny film. "Inka 1946". Naprawdę nazywała się Danuta Siedziakówna. Miesiąc temu minęła 85 rocznica jej urodzin. Dzięki temu, że kilkadziesiąt lat temu "zachowała się, jak trzeba", tych urodzin nie świętowała. Za to, że nie sprzedała dowódcy mimo tortur i pozostała wierna złożonej przysiędze, została zamordowana na tydzień przed swoimi 18 urodzinami przez NKWD.

Z Inką zetknęłam się już nieco wcześniej, ale zupełnie biernie i bez jakiejkolwiek refleksji. Powodem było graffiti. W moim zapyziałym mieście zdarzają się czasem takie fenomenalne rzeczy. Graffiti na murze w jednym ze skwerów upamiętnia poległych żołnierzy. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wyróżnić w ten sposób właśnie Inkę. Idea mi się spodobała, ale co z tą Inką i co to za jedna, zupełnie nie wiedziałam. Pędu do zdobycia takowej wiedzy też nie poczułam. Nie rzuciłam się w Sieć, by wygrzebywać mniej lub bardziej istotne informacje, nie przekopywałam tomów papiero - i e-encyklopedii. Graffiti jak graffiti i jakaś tam żołnierka. Ale niedawno mój znajomy na popularnym portalu społecznościowym zamieścił link do teledysku historycznego o Ince. Teledysk do piosenki Kasi Malejonek "Jedna chwila" przygotował Instytut Pamięci Narodowej we współpracy z Fundacją Niepodległości oraz Michałem Wilczkiem i Grzegorzem Pastuszakiem. Teledysk jest genialny. Jak genialna jest historia Inki, do której wtedy sięgnęłam. Przede wszystkim przez wspomniany film.

Inka. Sanitariuszka 5. Wileńskiej Brygady AK. Nastolatka o niesamowitej sile ducha i charakteru. Zakochana. W ojczyźnie, w wolności, w Bogu. Należy do żołnierzy wyklętych. Bo wolała umrzeć. Choć to głupie takie. Mogła przecież zostać lekarzem i ratować życie ludziom. Albo prawnikiem. Policjantką. Księgową. Matką Polką rodzącą zdrowe i piękne dzieci - kolejnych obywateli naszej ojczyzny. I oni wtedy tymi lekarzami, prawnikami, inżynierami... I wnuki. I prarararawnuki. Tylu obywateli i obywatelek nie ma. Bo dla pewnej nastolatki ważniejsze było, żeby może inne matki Polki rodziły, ale za to w wolnym kraju. Tak po prostu. Żeby dzisiaj inne nastolatki (i ich starsze koleżanki) mogły z jasnym spojrzeniem i uśmiechem biec ulicą. Bez lęku. Niosąc marzenia i zmartwienia. Bo "to dla ciebie kropelka Polski, daj ją dzieciom, gdy nie wiedzą, o czym śnić". Jej śmierć to rzeczywiście kropelka. Nic więcej. Ale nie była to jedyna kropla - osobiste wybory żołnierzy wyklętych stworzyły morze. Morze wolności, z której dziś możemy czerpać całymi garściami.

Dobrze jest spojrzeć za siebie i zobaczyć, że to, co mamy, to nie jest jakaś darmocha i tani chłam, ale niezwykle cenny prezent od tych, co żyli chwilę przed nami. 

Film:
http://www.youtube.com/watch?v=B5262FDPrJY

Teledysk:
http://www.youtube.com/watch?v=QvqLy88OPJ4

Zdjęcia graffiti mam w telefonie, ale jakimś niezbadanym wyrokiem, są nie do odczytu :-(.

sobota, 28 września 2013

Front babciny czyli gerontologia w praktyce. Odc. 9 - Kryzys

Kryzys dopaść może każdego o porze każdej każdego wieku. Bez sentymentów i bez znieczulenia. Kryzys babci się pogłębia. Sinusoida zachowana jest, ale tendencja wydaje się być spadkowa. Na przykład jakiś czas temu po raz pierwszy zostałam nazwana wiedźmą. Przyznam szczerze, że zaskoczyło mnie to, choć większego wrażenia na mnie nie zrobiło. Jestem w jakiejś mierze uodporniona - od dawna babcia mi "zawadza" w jej mniemaniu. Proponuje nawet, że wypije truciznę, którą bym jej podała, żebym już miała spokój. Bo powiesić się nie potrafi, jak zaznacza. Słowem-kluczem jest tutaj wyraz "zdechnąć" występujący na przemian z "zostawić" tudzież wyrazy te mogą spokojnie funkcjonować obok siebie na przykład w stwierdzeniu "znowu mnie zostawisz samą, żebym zdechła". Tak, kryzys się pogłębia. Przestaję być ukochaną wnuczką. Aczkolwiek wciąż często nią jestem. Ale już nie zawsze. Gdy nie jestem, wówczas babcia donosi na mnie innym osobom. Że zaraz pójdę. Że ona zawsze sama. Sama i sama.

A dziś (tak, to było już dzisiaj) z Brudną się z niej śmiałyśmy. No faktycznie. Z niej. Nie mogłyśmy jednak inaczej. Brudna płakała. Potrzebne były chusteczki. Babcia wzięła zaśmiech do siebie. I zaczęła nawijkę o "zawadzaniu" i "zdychaniu". I truciźnie. Wcześniej dałam jej małe "co-nieco", ale nie chciała. Skrzywiła się jak dzieciak, któremu podsuwa się cukierka z procentem.

Obecnie babcia idzie spać i nie będzie czekała na "te, co nie przyszły na czas. Niech śpią na słomiance".

P. S.
Dziś misiulek został po raz pierwszy eksmitowany z łóżka. Na chwilę. Wrócił.




środa, 25 września 2013

Wrobić i zostawić

J. odpadła. Wymiękła. Zostawiła mnie w blogowych okopach. Ale gniewać się nie mogę. To właśnie dzięki niej zaczęłam tutaj istnieć, kradnąc skrawki czasu matkom, żonom, kochankom (płci obojga) i komu tam jeszcze. Także mimo wygranego zakładu, a raczej oddania go przez J. matkopolkowym walkowerem, pisać będę dalej.

No to taki post z intelektualnych wyżyn, gdyż czytam książkę jednego pomyleńca. Bo ile można pisać ;P

wtorek, 24 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz.5

2008-01-15 - Bajanka o uciekającej Małej

Bardzo dawno temu, gdy Polska znajdowała się w czasach przemian ustrojowych i całe społeczeństwo skupione było bardziej lub mniej intensywnie wokół tego temtu, Mała jak zwykle zachorowała. Czy wina otwarcia się jej młodziutkiego organizmu na wszelkie wirusy leżała w czarnobylskich oparach, czy też jakieś inne okoliczności zmuszały jej odporność do uległości - nie wiem.
Był słoneczny ciepły jesienny dzień, lecz Mała czuła się fatalnie. Słoneczko, ani chmurki nie cieszyły jak zwykle. Jednak mama postanowiła wyprowadzić ją na spacer. Opatuchała nadmiernie maleńkie ciałko w coś, co zdecydowanie ograniczało ruchy i pociągnęła ją w wielki świat. Mała posłusznie przebierała kończynkami dolnymi, aż... do pewnego momentu. Znała to miejsce bardzo dobrze. Bywała tu często, i to często już dawno temu przestało mieścić się w normie. Teraz jej serduszko zaczęło bić szybcej. Mama odpakowała Małą i posadziła na kolanach. Siedziały tak pewien czas. Gdy po raz kolejny otworzzyły się drzwi mama pociągnęła w ich strone Małą. Tam już czekała ona, ubrana na biało...czekała na nią....Ona wyjęła strzykawkę i igłę...a mama ściągnęła Małej spodnie i majtki. Mała wiedziała, co to znaczy. Wiedziała bardzo dobrze.Jej maleńkie ciałko napięło się w nerwowym skurczu. Mama wpakowała Małą na leżanke, a kobieta miała już zamiar pochylić się nad nią. Mała wiedziała, że jeśli czegoś szybko nie zrobi to groźnie błyszcząca igła, której słyszała już szyderczy śmiech, wbije się w jej malutką pupę. Nagle w przypływie jakiegoś olśnienia zobaczyła, iż ręka mamy znajduje się niebezpiecznie blisko jej twarzy...mleczaki błysnęły złowrogo i ... rozległo się aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Mała w przypływie niezidentyfikowanych sił witalnych i instynktu samozachowawczego znalazła się nadspodziewanie szybko na korytarzu i poczęła biec w stronę wyjścia jak najszybciej przebierając kończynkami dolnymi, co było trudne z powodu opuszczonych do kolan spodni i majtek... Nagle coś przeszkodziło jej w tym pędzie... coś chwyciło ją w biegu.Rozległ się głośny ryk.Ucieczka się nie powiodła. Zawezwano drugą w białym, by razem z mamą trzymała Małą, a igła trzymana przez trzecią wbiła się bezlitośnie, lecz... cóż to? Mała bólu nie poczuła... czy to zmęczenie, czy nagle zdruzgotana nadzieja na ucieczkę czy Anioł... co to sprawiło - nie wiem. Taki obrót sprawy nieco zachwiał jej równowagą, ale na krótko. Bo wszystko wróciło do normy... tzn. wszystkie następne zastrzyki były już bolesne... WSZYSTKIE!

2008-01-13 - Bajanka o Małej i złym wyborze

Ciężkimi krokami w zabłoconych i nieco zniszczonych, wielkich butach, (które robią wokół siebie wiele hałasu a potem są szybko zapominane w nurcie szarej rzeczywistości) zbliżało się półrocze. Mała jak niezwykle o tej porze dnia postanowiła nie siedzieć w garze i dyskutować na mniej lub bardziej produktywne tematy z innymi garnkowiczami, lecz rozpocząć niezwykle nużący proces przyswajania informacji na czas tymczasowy zwany w skrócie przez ogół społeczeństwa nauką. Z niemałym mozołem zabrała się do tego dzieła poczynając od psychicznego nastawienia się, czyli przezwyciężenia chęci włączenia komputera. Następnie z trudem wyjęła swoje nowe źródło wiedzy gramatycznej i przerzuciwszy kilkaset stron dotarła do odpowiedniego zagadnienia. Teraz pozostało znalezienie odpowiedniej pozycji, w której byłaby w stanie bezbólowo przejąć nieco wiedzy od pana M. (redaktor źródła). Zajęło to jej pewną ilość czasu. Gdy była już w odpowiednim położeniu przystąpiła do odczytywania danych. Proces ten tak ją pochłonął, iż nie zauważyła obniżającej się mocy w uchwytach zwanych rękoma. Moc ta malała coraz szybciej i szybciej i szybciej, aż... zmalało do poziomu zerowego! I wtedy ważące 2 kg 300g źródło spadło ciężko na szyję Małej i zatrzaskując się głucho zablokowało dopływ czerwonej cieczy do mózgu... jednocześnie gałki oczne Małej poczęły mieć zamiar wypadnięcia na dywan... Jednak w tym momencie zjawił się gad. Gałki przestraszyły się go i postanowiły zostać na swoim miejscu. Natomiast gad zabrał z szyi Małej źródło, połknął je i tym sposobem wszystko wróciło do normy...

Legenda:

Historia pierwsza jest aż nazbyt prawdziwa. Stanowi rodzinną anegdotę. Mama uwielbiała ją opowiadać. Tak samo jak tę o rzuceniu z Mostu Trybunalskiego do rzeki posikanych majtek (swoją drogą najlepsze akcje z dziecintwa z moim udziałem są związane z bielizną - dziwne...). Bajanka druga stanowi fikcję literacką na bazie uczenia się z jakiejś polonistycznej knigi.

niedziela, 22 września 2013

Ze zrozumieniem

Teraz dopiero rozumiem Twój brak cierpliwości, frustrację, zniecierpliwienie, rezygnację. Bo babcia. Bo ciągle to samo. Ciągle nie tak i źle, cokolwiek by się nie zrobiło i nie powiedziało. Rozumiem Twoje "od czasu do czasu" samotne piwa. Bo z kim miałaś pić (zauważył ktoś). Mnie gnało po małych światach osób i zdarzeń - wielka i nieustanna nieobecność. I rozumiem już bardzo mocno Twoje niejedzenie kolacji, bo dla siebie samej nie chce się szykować czegokolwiek. Te dialogi nasze po moich późnowieczornych powrotach: "Jadłaś kolację?", "Czekałam na ciebie. Zrobisz?".

Mówiłam: "Powinnaś to i tamto". Niby wiedziałam lepiej. Nie wiedziałam.

Broniłam się. Ze wszystkich sił. Całe lata uparcie powtarzałam - jesteśmy różne, inne, odmienne. Myliłam się. Jesteśmy takie podobne. I co? I dobrze mi z tym. Przynajmniej wiem, że ktoś mnie rozumie. Tak bardzo, że jesteś o niebo bliżej.




sobota, 21 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz.4

2008-02-04

Pewnego dość ciepłego wieczoru zimową porą wzdłuż pięknej alei powłóczystym krokiem szedł Franek... Elegancki jak zawsze w swojej prawie nowej koszulinie z kilkudniowym zarostem dodającym mu niewymownego uroku przyciągał wzrok wielu niewiast... Za nim zdążał jeszcze bardziej powłóczystym krokiem jego przyjaciel Ziutek... Ziutek był równie elegancki jak Franek, jednak to, co było w nim charakterystycznego... to wrodzone lekceważenie wszystkich i wszystkiego godne prawdziwego artysty... Franek podczas tego wieczornego spaceru z błyskiem w oku zagadywał niekiedy ścigające go wzrokiem piękne niewiasty... One oczywiście udawały niedostępne bądź oburzone, jednak Franek wiedział, że marzą one tylko o nim... Lecz on był wierny tej jedynej, o najwspanialszych kształtach... tej, którą trzymał w ramionach o każdym wschodzie i zachodzie słońca... tej której bliskością się delektował... Ziutek różnił się w tym względzie od Franka... Choć i on był wierny to brał swą wybrankę gwałtownie, nachalnie, bez zbędnych sentymentów i z całą swoją obojętnością... Teraz dwaj panowie zdążali, by spędzić noc ze swymi połówkami i by zasnąć w ich objęciach... Nagle błysnęły światła wściekle wdzierając się mężczyznom do oczodołów... Z auta wysiadło dwóch aniołów i zaczęło przemawiać doń iście niezrozumiałym językiem jakimś... Przyjaciele próbowali jakoś porozumieć się z przybyszami używając całego bogactwa środków stylistycznych, a w szczególności epitetów... Jednak nie wiedzieć czemu aniołowie pozostali nieczuli na wymowność bohaterów, co poczęło nieco wytrącać z równowagi Ziutka... Spowodowało to, iż aniołowie zapakowali Franka i Ziutka do auta i zawieźli ich na miejsce kaźni i tortur, za które został im wystawiony rachunek... I gdzie tu sprawiedliwość?

2008-01-20 - Bajanka o Małej na [d/g]ramatycznym froncie

Był deszczowy, wietrzny poranek... Mała był w gotowości już od świtania... Wiedziała, że czeka ją długa i mordercza walka... Walka do ostatniej kropki... Lecz nie upadała na umyśle i mobilizowała całą szarą eminencję... na pierwszy ogień rzuciły się na nią stopnie... Lecz te zostały w miarę szybko rozgromione... Za nimi atak przypuściły liczebniki... i część szarej eminencji dokonała odwrotu. Pomimo tego i ten oddział gramatyki musiał ulec po zdecydowanej akcji przyswojenia... Mała, już nieco osłabła w boju, musiała się zmierzyć jeszcze z zaimkami... Te były o wiele sprytniejsze od swych przeciwników... Podstępnym ciosem, wykorzystując chwilę odprężenia, raniły Małą i polała się krew... To rozproszyło i zdekoncentrowało samotną bahaterkę i musiała ona na czas jakiś opuścić pole boju... mając jednocześnie świadomość najcięższej walki dnia następnego, gdy to ramię w ramię do walki staną rzeczownik i czasownik mając przy sobie wiernych i niepokonanych żołnierzy: deklinację i koniugację... A potem wszystko wróci do normy... Chyba, że Mała nie zaliczy koła... co całkiem możliwe z takim podejściem do nauki... ale to tylko kolokwium... :P

2008-01-19 - Bajanka o Małej z kulturą w tle

Gdy nastał jeden z tych wspaniałych dni, kiedy to ma się wolne, Mała nie przypuszczała, iż wbrew wszelkiej logice będzie on trwał jeszcze po północy... Dzień minął szybko na średniej jakości przyswajaniu źródeł... Wreszcie nadszedł oczekiwany pobyt w świecie literackości, gdzie napięcie intelektualne przeszywa każdą duszę zbożnie łaknącą wiedzy a wszystko jest okroszone szarokomórkowym humorem... Tego dnia napięcie miało barwę angielskiego nieba a humor posiadał twarz Jasia Fasoli. Wśród licznych anegdot, dowcipów i dygresji zapodawanych przez wspaniały duet, Mała frunęła ponad wyspy ziemią. A gdy czas nadszedł rozstania z ludźmi, którzy mogą niszczyć bez obaw swe szare komórki, gdyż ich na to stać (w przeciwieństwie do "żuli", którzy już dawno żyją na szarokomórkowy kredyt), Mała udała się, by jeszcze głębiej rozsmakować się w anglojęzycznej kulturze. Rozsmakowywała się długo i nadmiernie wśród towarzystwa, gdzie humor sięgał bruku a napięcie literackie zasnęło zmorzone pod stołem. Rozsmakowywanie niestety zostało przerwane przez brutalną rzeczywistość pozwalającą na zabieranie tylko jednej sztuki kultury irlandzkiej w stanie płynnym... a która to kultura stopniała szybko i przeszła w stan ogólnie zadowalający wszystkich... Wśród mgieł nocnych i posmaku irlandzkiej kultury aniołowie dobrodusznie powiedli Małą do domu, zapakowali w piżamkę i kołderkę i szybciutko wysłali ją w inny wymiar... Dnia następnego wszystko wróciło do normy... pozostała jedynie tęsknota za kulturą...



Legenda:



w związku z faktem, iż wszystko, co kiedyś moja chora psychika spłodziła, nie do końca jasnym się wydaje, postanowiłam lekko rozjaśnić ukazane historie.

W bajance o Franku i Ziutku wspomniane osobniki w liczbie dwóch są bliżej nieznanymi, dobrotliwymi żulkami. Aniołowie to oczywiście policjanci, a miejscem kaźni jest wytrzejźwiałka. Zdarzenie miało miejsce, ale słabo je już pamiętam. Aniołowie pojawiają się też w bajance o kulturze w kontekście Małej (czyli mnie), ale tutaj aniołowie stanowią fikcję literacką - żeby nie było. Reszta jest jednak faktem, czyli jakieś spotkanie literackie i potem jakieś spotkanie towarzyskie.Bajanka druga jest o nauce gramatyki. Po prostu. A jakoś w tym dniu rozkroiłam sobie palec i stąd to krwawe tło (pamiętam bo mam takie jedno zdjęcie, które nie wiem, gdzie jest).

czwartek, 19 września 2013

Kamień, papier, nożyce

Stało się. Dopadło mnie. A raczej dopadły - dwie istoty zwane w ludzkim języku maturzystami. Tematy iście pomylone i straszne wybrane zostały w głosowaniu demokratycznym (przypadek pierwszy) i demokratycznym z wyłączeniem zainteresowanego (przypadek drugi). Bawić zamierzam się przy tym dobrze, czytając rzeczy dziwne i potworne, by móc pomóc (w mierze umiarkowanej) z korzyścią własną. Nie choruję na zaawansowaną bezinteresowność przecież. Oglądać jakichś potworności nie zamierzam - mogę jedynie wysłuchać streszczenia w przekazie ustnym. Przynajmniej Młody poćwiczy się w nawijaniu, coby później komisja po pierwszej minucie pod stołem nie leżała. A takie rzeczy trafić się mogą. Lepiej więc zapobiegać. Tyle tytułem wstępu. Bo przy wybieraniu tematów maturalnych naszła mnie pewna refleksja - co mają w głowie (albo we krwi, ekhm...) ludzie, którzy te tematy układają.

Ciekawych tematów było naprawdę niewiele. Człowiek czyta i ma wrażenie, że świat literatury to tylko miłość, kobiety, Żydzi, walka (wszelkie wojny, rewolucje i inne takie) i religia. Poza tym większość to tematy "na smutno". Rozumiem, że polskie szkolnictwo to niezbyt wesoła rzeczywistość, ale żeby tak od razu dołować młode pokolenie? Smutne.

Było jednak kilka tematów, które można określić mianem oryginalnych, ale tak naprawdę to mnie położyły - dosłownie. Dodam tylko, że tematy zostały zaczerpnięte z list dwóch szkół średnich. Spisane rzeczy w brzmieniu nie zmienione.

Z kategorii - temat spod nosa:
1. Literackie obrazy szkoły. Omów zagadnienie, odwołując się do wybranych przykładów literackich.
2. Postać nauczyciela w literaturze różnych epok. Przedstaw sposoby kreowania tego bohatera, analizując wybrane utwory literackie.
3.Różnorodne sposoby opisywania szkoły i nauczyciela w literaturze. Omów problem na podstawie analizy wybranych utworów literackich, uwzględniając charakter epoki, w których powstały dzieła.

Zastanawiam się, kto w maturalnej klasie po 12-13 latach codziennego, w większości przypadków przymusowego grzania krzesła w szkole na różnych etapach edukacji, chciałby zgłębić jeszcze bardziej ten temat. Może jednak się mylę, może rzeczywiście tematy te są porywające i chwytające za serce, a ja się czepiam. Pewnie tak, bo jestem w ogóle typem złośliwym, z którego jak lawa wybucha niekiedy ironia. Podążmy zatem dalej po pomysłach, które może sprowadzić na papier zdewastowana psychika ludzka.

Z kategorii - przyrodoznawstwo w literaturze:
1. Drzewo - świadek, uczestnik życia postaci literackich. Omów teamat na wybranych przykładach.
Komentarz subiektywny: z Dziewczyną Młodego już ułożyłyśmy plan prezentacji - drzewo -> kłoda -> trumna. To byłoby interesujące doświadczenie czytelnicze.
2. Kamień i jego ambiwalentne znaczenia w literaturze i sztuce. Zilustruj temat na podstawie tekstów kultury z różnych epok.
3. Woda jako źródło inspiracji dla artystów. Omów temat na wybranych przykładach.
Komentarz subiektywny: proponuję przynieść akwarium.
4. Woda jako symbol. Zanalizuj symbolikę akwatyczną, odwołując się do różnego typu tekstów literackich i artystycznych.

W tematach pojawiały się także ptaki i zwierzęta w ogóle oraz pory roku razem i osobno. Jeśli ktoś zdaje maturę z biologii, to ma propozycje nie do odrzucenia.

Tu powinno być jakieś
 mega interesujące zdjęcie,
którego nie mam, więc
sobie wyobraźcie, że jest.

wtorek, 17 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym cz. 3

2008-05-24

Słońce przepływało między długimi, pionowymi palami obrosłymi czymś zielonkawym. Świergot ptasząt dolatywał z każdego niemal pala mieszając się z szumem wytwarzanym przez obiekty o nazwie "Jadę 120km/h, a mogę jeszcze szybciej". Kiedyś być może wprowadzało to nijaki zamęt wśród mieszkańców palisady, lecz dziś to już nikogo nie niepokoi. Oba światy żyją własnym życiem blisko siebie. Ta bliskość sprawia jednak, że drogi życia mieszkańców palisady i obiektów o wspomnianej wyżej nazwie często się przecinają... Zazwyczaj spotkania takie kończą się tragicznie dla jakiegoś palisedczyka, lecz gdy w spotkaniu udzieli się słusznych gabarytów osadnik, wówczas bywa niebezpiecznie dla obu stron. Wspomnieć należy także o dobrych kobietach pilnujących wejścia do polisady, które pełnia swą wartę w każdą pogodę i są w tym niezmordowane... I tak płynie zycie... Czasem tylko wynurzy się zza zakrętu wielkie oko... Ono widzi wszystko...

2008-05-20

Słońce robiło się coraz mniejsze. Niebo stawało się coraz ciemniejsze. Ziemia drżała i kołysała się nierównomiernie. Drzewa tańczyły wraz z krzewami, a trawa biegła na złamanie karku. Jakby ją gonił krasnal uzbrojony w młotek. Mgła spłynęła niespodziewanie i dał się słyszeć szum... Mała otworzyła oczy... Była w samochodzie... Za oknem przewijał się wielkopolski krajobraz... Silnik szumiał głośno, a twarz jej uderzana była gwałtownymi dmuchnięciami wiatru... Pojazd śmierdział benzyną... Mała pokręciła nosem... Przymknęła oczy... Promienie słońca porwały do tańca źdźbła trawy... Liście zaczęły nucić wieczorne pieśni... Świat popłynął z wiatrem... Jak to dobrze, że szare obicia foteli okazały się tylko snem... :)

2008-02-15 – Beskid Żywiecki

Ech pikne te górki w Beskidzie Żywieckim, pikne bardzo... ale trza było wracać i z górecek schodzić... jake żeśmy do miasta wszystkim doskonale znanego pod postacią puszkową, butelkową i kuflową zeszli tedy poczeły się problemy. Pomykając miastem w liczbie osób ośmiu z całym dobytkiem na plecach bacznie rozglądaliśmy się w koło poszukując jakiejś ciepłej przystani ciepłe jadło i napitek dającej... jednak nasze pragnienia zderzyły się z amerykańską kulturą i dostały w mordę zapchanymi przez walentynkowiczów knajpami... jednak w swej drodze ustać nie mogliśmy bo zimno było i byśmy jak te słupy pozamarzali... przemykając ulicą duże zainteresowanie wzbudzaliśmy... wiele par oczu wbijało się w nas z zaciekawieniem, niedowierzaniem czy jeszcze nie wiem czym... wchodząc do jednej przystani żółwik Franklin począł mieć nagłą chęć odwrotu i ucieczki... pomieszczenia były trzy... trzy zadymione substancjami smolistym unoszącymi się nad pizzami i kuflami z piwem... przez mgłę substancji widział żółwik spojrzenia nieciekawie nastawione do przybyszów... szczęściem nie było wolnych miejsc i wzięliśmy z tamtąd odwrót... zostając pożegnani przez osobnika płci męskiej raczej zakompleksionego udawacza, że jest zabawny...osobnik ten wypowiedział słowa prorocze: kupcie sobie liny!!! Pewnikiem osobnik długo myślał nad tym powiedzonkiem i całusem od równie inteligentnej damy pewnie obdarzony został... ale tego wiedzieć nie możemy bo już nas nie było... szczęściem, gdy już nadzieję tracić zaczęliśmy zjawiła się restauracja normalna, z miłą panią co nam stół i jedno z wielu pomieszczeń oddała i zasiąć pozwoliła jak ludziom... że sami byliśmy w pomieszczeniu i żadne ślepia nie śledziły naszych poczynań z głodu wielkiego poczęliśmy wtranżalać kanapeczki przed właściwym obiadkiem... ceny były przystępne przeto brzuszki napełnione zostały skrzętnie i smacznie... Żółwik na koniec zjadł dwa pyszne placki ziemniaczane jakich nawet mamusia nie robi, bo czosnusiem doprawione były... a potem zaaplikował sobie gumę miętową... coby odór nie niósł się po wagunie hej!

A tak zmyślam... ;P




niedziela, 15 września 2013

Bajanki, czyli garści pisania dawnego w wykonie własnym ciąg dalszy


2008-06-22 - Bajanka o końcu i początku

Nareszcie nadszedł ten moment, czas oczekiwany z radością przez wielu i przez wielu oczekiwany z niepokojem. Czas ten nadchodził zawsze i nadchodzić będzie, by pozwolić umysłom pozornie spracowanym zaczerpnąć używek niskointelektualnych... Dzień był ciepły i radosny... spracowane dłonie odświeżały i odprasowywały przyodziewek, o którym nikt na co dzień nie pamiętał... wykrzywione grymasem zadowolenia twarze wyrażały całkowitą nieobecność w teraźniejszości, gdyż myśli osobników błądziły już po ulicach i podwórkach. W niedługi czas po wypełznięciu całymi biało-czarnymi gromadami powracali do domów miętosząc w dłoniach kawałek zabazgranego świstka. Jedni miętosili świstek z nerwowością, inni z obojętnością, jeszcze inni z namaszczeniem... Często sposób miętoszenia świstka nie był adekwatny do tego co na nim było nabazgrane, ale to już inna bajanka... Niedorosłe osobniki porzuciły w granicach swych mieszkań spocone świstki i spocone przyodziewki, przyoblekli się w szaty bardziej swobodne i wylegli na podwórka i ulice niosąc postrach wszystkiemu co się rusza, by odreagować miesiące zamknięcia w murach instytucji sprawującej lepszy lub gorszy nadzór nad nimi... Byle do września...

2008-06-03 - Wspomnienia z [wielu] podróży



Powieki z czarnymi rzęsami z resztkami tuszu na końcówkach chwiały się w rytmie dziur na drodze. Chwiały się coraz bardziej ociężale. A proporcjonalnie do ich chwiania znikał rozciągający się przed małą obraz. Zasnuwała go mgiełka nieświadomości napływająca... z... no właśnie... skąd? hmmm... może... ale nie... to będzie tematem kolejnej bajanki... Zieloność mieszała się z szarością... Światłość z ciemnością... Jawa ze snem... Wirując w szalonym tańcu przetaczały się przez podświadomość małej... nagle wszystko ucichło... zrobiło się tylko zielono... ciszy dał się słyszeć świergot ptasząt... stukot dzięcioła i ... szemranie strumyka... mała szła jakąś ścieżką... niby nigdy tu nie była, ale jakby była... omg znowu duże wu - pomyślała... ale szła dalej... było nawet fajnie... gdy doszła do strumyka zobaczyła, że jakiś krasnoludek majstruje coś przy minitamie... zdziwiło ją to nieco... co się dziwisz? skończył się szwindel ze sreberkami, wiewiórka miała 18-stkę to i krasnoludki niepotrzebne - chlipnął. Nagle dało sie słyszeć muczenie i na polanke przy strumieniu wjechał inny krasnoludek na milce... mała się zdziwiła... co sie dziwisz?... po chwili mała usłyszała głosy i na polankę wyszedł miś trzymając za rękę jeszcze innego krasnoludka... mała stała w osłupieniu... co się dziwisz? Żwirek kręci z muchomorkiem to i my możemy... i zaczęli kręcić sie w kółko... co ja się dziwię? - pomyślała mała...


2008-05-29

Ciemno już było od dawna.... Kolejne etapy imprezy eliminowały następnych jej członków... Wreszcie zaległa cudowna cisza w pogrążonym ciemnością świecie... Ciszę zawdzięczaliśmy Ryśkowi... a raczej braku Ryśka... Rysiek przyjąwszy doustnie dużą dawkę rozrobionego płynu bezbarwnego o intensywnym zapachu i jeszcze intensywniejszym działaniu, poszedł bawić się na juwenalia, które były "rzut beretem"... Nie minęło dużo czasu, gdy dał się słyszeć Rysiek, a towarzyszyła mu niezatamowana chęć mówienia... Narobił trochę zamieszania a następnie poczuł głód i pragnienie... w celu znalezienia czegokolwiek udał się na świeże powietrze i zieloną trawkę... pech chciał, że wcześniej zdążył pozbyć się obuwia i odzienia pozostawiając na sobie jedynie gatki... wspomnieć należy, że noc nie należała do ciepłych, lecz nie miało to żadnego wpływu na decyzję Ryśka... a rano wszyscy mogli oglądać "szukające wódki" stopy Ryśka...